Przejdź do treści

O KROK OD TRAGEDII m/s „Chorzów”

    Pod koniec listopada 1986 roku zamustrowałem się na m/s ”Chorzów”, statek o wyporności 4400 ton(DWT)zbudowany w Anglii.

     Potocznie nazywano serię „szuwarowcami”, wszędzie można było nimi dopłynąć, ze względu na małe zanurzenie. Podczas postoju statku w porcie gdańskim zajmowałem się zaopatrzeniem prowiantu. Pierwszy oficer pokładowy nadzorował załadunek desek na statek. Podczas posiłku w messie zwierzył mi się, że ma problemy z dokerami. Natarczywie domagali się wódki za załadowanie statku. „Panie pierwszy, to wydać  kilka flaszek ?” – pytam nieśmiało. „Nie, dziękuję. Załatwię sprawę inaczej.” – odpowiada. Był to jego pierwszy rejs po awansie na tym stanowisku. Wykorzystałem tych samych dokerów i ich dźwig do pomocy w dostarczeniu prowiantu. Oczywiście posłałem później stewarda z kilkoma butelkami piwa. Po załadunku i odprawie statku przez celników i Wojsko Ochrony Pogranicza (WOP) ruszamy w następny rejs, oddając cumy w Basenie Zawadzkiego. W zasadzie odprawę wyjściową statku przeprowadziłem ja wraz z I oficerem. Kapitan już był pijany. Wstyd mi za „starego”. Urzędnicy patrzą z politowaniem.

                Na Bałtyku spokojnie. Dalej płyniemy przez Zatokę Biskajską i tu dopada nas sztorm. Z prawej burty, co chwila wlewają się potężne fale. Niechlujnie ułożone deski przesuwają się coraz bardziej na lewą burtę. Nagle otrzymujemy potężnego kopa. Przechył mocny i już z niego nie wychodzimy. Deski zamoczone w wodzie powodują coraz większe przechylenie statku. Syrena pokładowa bije na alarm! Budzą pijanego kapitana. Staje przy bulaju i mówi: „deska nie zatonie”.

                Radiooficer nadaje sygnał S.O.S.

     Odpowiada ochrona wybrzeża z Hiszpanii, oraz nasz PŻM-owski statek M/S Budowlany. Kapitanem na nim była kobieta kapitan Danuta W: „K…, Co tam się u was dzieje?” – pyta nerwowo. Pragnie rozmawiać z kapitanem. Bez skutku. I oficer wyjaśnia. Prosi o asystę do portu. Podpływają holowniki i wprowadzają nas do portu Vigo. Przygotowuję listę załogi. Jest bardzo trudno, ogromny przechył statku powoduje, że muszę pisać na maszynie ułożonej w koi. Nagle patrzę w bulaj, a tam kilka osób z załogi stoi ubranych w kombinezony marki „Aquata”. Chcą opuścić szalupę. Wychodzę na pokład i pytam, co się dzieje. „W d. mamy ten statek i kapitana”. Wracam do kabiny. Za chwilę widzę kilka głów w bulaju. Otwieram – „Ochmistrz ty chyba zwariowałeś, toniemy a ty drukujesz listę załogi!” Nie odpowiedziałem, ale nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Za godzinę byliśmy już w porcie Vigo.Rozładowano deski, po czym załadowano powtórnie. Tym razem zgodnie z techniką dokerską.

                Dziwne, że kilka nieoddanych (zwyczajowo), dokerom butelek wódki mogło zadecydować o życiu 15-sto osobowej załogi, statku i ładunku.

    Jedyna radość z tego niespodziewanego zacumowania w porcie Vigo to wybiegane kilometry w przepięknych rejonach portu i okolic.